wtorek, 30 grudnia 2014

Rozdział Trzeci

    Zaczyna brakować mi tchu, więc próbuję wypłynąć na powierzchnię. Nic z tego, moje ręce i nogi są przywiązane do czegoś, co trzyma mnie na dnie. Krzyczę, ale przez to tylko tracę powietrze z płuc. Każda próba wyrwania się z uścisku tego czegoś kończy się niepowodzeniem, a ja powoli się topię. W oddali widzę nadpływającą sylwetkę. Jack? Nie, chłopak jest tak samo zbudowany, ale coś jest w nim nie tak. Ten zielony błysk w oku. Gloss. Gdy jest wystarczająco blisko, zaciska dłonie na mojej szyi i skraca tortury.
- Esther! - ktoś mną potrząsa. - Esther, obudź się! Co ty zażyłaś, leki nasenne, czy samobójcze?! - otwieram powoli oczy. Przede mną stoi Carmen wyraźnie obrzydzona z ręcznikiem w dłoni. Podaje mi go. - Masz.
    Zakręcam wodę i owijam się szybko ręcznikiem. Z plaśnięciem staję na podłodze.
- A ja weszłam tylko, żeby ci powiedzieć, że za pół godziny jesteśmy w Kapitolu. Dziecko, łamaga z ciebie. Wchodzę do przedziału, a tu woda leci z łazienki. Zobacz tylko! - pokazuje znacząco na buty. - Poplamiłam je! Tak się poświęcać. Opiekowanie się dystryktem wcześniej mnie wykończy, niż Effie Trinket! Ona ma takie spokojne, wychudzone dzieci. A wy takie żywe, głupoty tylko w głowie. O tyle dobrze, że sławę i pieniądze mi przynosicie. Ubierz się, jakoś musisz wyglądać, jak trafisz do Centrum Odnowy! - mówi piskliwym głosem i wychodzi z łazienki. Słyszę zasuwające się drzwi mojego przedziału.
    Centrum Odnowy to pierwszy etap Głodowych Igrzysk, gdzie będziemy myci, depilowani, upiększani i ubierani w piękne kostiumy, a to wszystko na Paradę Trybutów. Wygląda to mniej więcej tak, że ubrani w kretyńskie kostiumy, jeździmy w rydwanach zaprzęgniętych w dwa kare konie po całym Kapitolińskim rynku, przejeżdżając obok Pałacu Prezydenta. Tam zatrzymujemy się, prezydent Snow składa nam gratulacje, życzy wesołych Głodowych Igrzysk i sprzyjającego losu i wracamy do stajni. Cały cyrk tylko po to, żeby zdobyć sponsorów. Jesteś czarujący i piękny lub groźny i odważny - masz sponsorów. Masz sponsorów - większe szanse na przeżycie na arenie, a co za tym idzie - większe szanse na wygraną.
    Owinięta w ręcznik szukam przyzwoitych ubrań, ubieram się i suszę włosy czymś podobnym do suszarki.
    Gdy mam suche włosy, jak na zawołanie słyszę głos Carmen w korytarzu.
- Kochani! Chodźcie, bo jedno z was zobaczy ten obraz po raz pierwszy i ostatni! Chodźcie, chodźcie, tego nie można przegapić! - woła. Aż widzę jej podekscytowaną minę.
    Wychodzę na korytarz i idę do przedziału salonowego. Stoi tam Carmen w rozpuszczonych, falowanych włosach, - o mój Boże, ona ma włosy za kolana?! - bordowej sukience do kolan w róże z czarnym paskiem, czarny naszyjnik i bransoletkę oraz bordowe obcasy w róże. Na włosach oczywiście przypięta wielka, bordowa róża.
    W oknie widzę imponujące pasmo górskie. Jedziemy prosto na nie. Gdy do przedziału wchodzi Jack, wjeżdżamy do tunelu. Staję tak blisko okna, że prawie dotykam go nosem. Pociąg wyjeżdża z tunelu i pędzimy obok miasta. Jest tu pełno budowli w nowoczesnym stylu. Z daleka widać okazały Pałac Prezydenta. Na miejskich uliczkach chodzą niczym mrówki Kapitolińczycy. Wyglądają jak klauny, które uciekły z cyrku. Właściwie to większość wygląda jak ich Miss Panem. Niektórzy chodzą z różowymi psami na smyczy, lub w ręce trzymają zielonego kota. Kupię Annie farbę dla Jackie, śmieję się pod nosem.
    Z oczu znika nam miasto, gdy wjeżdżamy na peron. Jest tu kolejny milion Kapitolińczyków, a ja przybieram piękny uśmiech i kiwam im. Kochają trybutów z Dwójki i Jedynki, więc jak będę się do nich pięknie uśmiechać, zdobędę ich sympatię.
- Wiecęj entuzjazmu - komentuje Brutus za moimi plecami. Kątem oka widzę Jacka niedaleko mnie, który poszedł w moje ślady i szczerzy zęby do mieszkańców Kapitolu.
    Pociąg powoli się zatrzymuje i Carmen pogania nas, żebyśmy wychodzili. Tłumy - tak samo jak w Dwójce - nie pozwalają nam przejść, dotykają nas, wykrzykują nasze imiona, rzucają banknoty w naszą stronę. Gdzieś słyszę "Jack, wyjdź za mnie". Prycham.
    Wsiadamy w piątkę do ekskluzywnej limuzyny, która rusza bez najcichszego dźwięku. Sunie po ulicach Kapitolu, a ja próbuję to wszystko wchłonąć, żebym mogła jak najwięcej opowiedzieć Kimberly i rudzielcom. Mijamy ogromny park z fontanną i zatrzymujemy się przed wielkim, szklanym budynkiem. Z boku widać futurystyczną stajnię. Wszyscy wysiadamy.
- Zaprowadzę was do Centrum Odnowy, gołąbeczki - piszczy Carmen. Gołąbeczki?, myślę. - Mentorzy będą na was czekać w stajni - Jeszcze trochę, a będzie skakać ze szczęścia.
    W budynku jakaś kobieta chce od nas identyfikatory, które podaje jej Carmen i przechodzimy przez bramkę. Nawet nie wiedziałam, że trybuci mają identyfikatory...
- U góry już się wami zajmą - tłumaczy opiekunka. - Nie mogę się was doczekać, już tęsknie, skarby! - udaje, że daje nam buziaki i zamyka nas w windzie. Samych.
    Winda powoli i płynnie rusza w górę.
- Esther, przepraszam... - zaczyna Jack, ale mu przerywam.
- Po prostu się zamknij.
- Nie, nie zamknę się. Chcę, żebyś mi wybaczyła, to nie było celowe - tłumaczy się.
    Jak zbawienie drzwi windy otwierają się. Szybko wychodzę i czekam, aż ktoś po mnie przyjdzie. Panuje tu bałagan, ekipy przygotowawcze latają w tę i we w tę. Podchodzi do mnie kobieta w granatowych włosach spiętych w dwie sterczące kitki. Prawą rękę ma całą wytatuowaną w złote wzorki, a u lewej ma złote pazury.
- Esther i Jack, tak? - pyta tak piskliwym głosem, że aż bolą mnie uszy. - Jack, po lewej drugie łóżko, a ty, kochanie - zwraca się do mnie. - chodź ze mną.
    Idę posłusznie za kobietą. Zauważam złote pasemko na jej włosach. Docieramy do drugiego łóżka po prawej stronie. Są tu jeszcze dwie kobiety. Ta z granatowymi włosami zasuwa zasłonę.
- Połóż się, kochana - mówi kobieta z jaskraworóżowymi włosami. Wykonuję jej polecenie. - Drugi Dystrykt zawsze jest taki porządny. Widzicie? Włosów na nogach prawie brak!
    Kolejną godzinę wyrywają mi włosy z różnych części ciała i myją z pięć razy. Potem zabierają mnie do pięknego, futurystycznego pokoju, - zapewne mojego stylisty - czeszą mnie i robią makijaż. Chyba specjalnie nie ma tu luster, żebym nie zobaczyła zbyt wcześnie efektu ich pracy.
- Calista, pójdź po Drake'a - mówi kobieta z brzydkimi, kręconymi, zielonymi włosami.
    Niebieskowłosa posłusznie wykonuje polecenie i znika za drzwiami. Ekipa przygotowawcza zostawia mnie w spokoju i idzie za Calistą.
    Czekam dobre dziesięć minut, aż w pokoju zjawia się Drake. Jest ubrany w zwykły T-shirt i jeansy. Czarne włosy są ścięte na jeżyka, czarny makijaż podkreśla oczy. Czarny zarost jest powycinany w różne zawijasy. To ten Drake Suff... Nie wierzę, rok temu był stylistą Czwórki i nawet Enobaria nie wyglądała tak świetnie jak oni.
    Drake albo czyta mi w myślach, albo moja mina mówi wszystko.
- Awansowałem na Dystrykt Drugi, zadowolona? - pyta z uśmiechem.
- No jasne - nie kryję zdumienia.
- To nie ma na co czekać, widzę, że mam dobry materiał do pracy - komentuje. Postanawiam uznać to za komplement.
***
- Jeszcze, chwila. Poczekaj, będzie idealnie, tylko wytrzymaj - mówi Drake, poprawiając ostatnie szczegóły.
- Już? - chcę zdjąć tę opaskę i zobaczyć efekt. Nigdy nie byłam cierpliwa, mam to za tatą.
- Niech ci będzie, zdejmuj - słyszę rezygnację w jego głosie.
    Ściągam opaskę z oczu i przed sobą widzę kobietę. Krwawą kobietę.
    Czarny makijaż nienaruszony przez opaskę podkreśla moje rysy. Prosta, biała suknia do kostek wyglądająca na ślubną, u dołu jest zakrwawiona. Włosy mam pofarbowane na krwistoczerwone. Żadnych dodatków, jedynie to. Postać rodem z horrorów, nic dodać, nic ująć. Patrzę dłuższą chwilę na swoje odbicie, a potem odwracam się do Drake'a.
- Jak ty... Boże, Drake, jesteś cudowny! - wykrzykuję i rzucam mu się na szyję.
- Ej, ej, wolnego, piękna - mówi,lekko mnie odpychając. Uśmiecha się. - Rozmażesz się.
- Hm, no tak. Ale dziękuję, to jest piękne.
    Wychodzimy z jego pokoju i zmierzamy do stajni. Suknia ciągnie się za mną, pozostawiając czerwone smugi, które po chwili znikają. Czuję się jak Krwawa Marry.
- Gdybyś pytała - odzywa się Drake, kiedy jesteśmy już w windzie. - Kolebka Zawodowców. Droga do zwycięstwa po trupach, nie?
- No jasne, rozumiem motyw krwi. Jesteś genialny - nadal nie wierzę w mój strój na Paradę Trybutów. - Czy... Czy Jack jest ubrany... W zakrwawiony garnitur?
- Musicie do siebie pasować.
    W stajni śmierdzi końmi. Jest tu już pełno trybutów, niektórzy czekają w rydwanach, niektórym styliści poprawiają niedociągnięcia. Odnajduję wzrokiem rydwan z dwójką na przedzie i razem z Drakiem zmierzamy w tamtą stronę. Czekają już tam na nas Brutus, Lyme, Enobaria i Carmen Crystalize.
- Rany, Esther! - Carmen z zachwytu zakrywa rękoma usta. Białe włosy zaplotła w gruby warkocz. Ma na sobie sukienkę-bombkę całą w kwiaty i liście. Wiosenny ubiór. - Pięknie, pięknie, pięknie, pięknie, pięknie!
    Zauważam zazdrosny wzrok Enobarii. Chce mi się śmiać, ale staram się tego nie pokazywać. Na horyzoncie ukazuje się Jack. Nie ten Jack, którego widywałam na co dzień, tylko zakrwawiony Jack. Normalnie jakbym widziała odzwierciedlenie jego charakteru. Jego włosy pofarbowali na czarno. Na sobie ma biały garnitur z zakrwawionymi rękawami i nogawkami. Z niezadowoleniem stwierdzam, że wyglądamy jak małżeństwo z jakiegoś dobrego horroru.
- Jack! - woła Carmen. - No wsiadajcie, wsiadajcie! Zaraz się zacznie! O Boże, będę spała na pieniądzach!...
    Razem z Jackiem wsiadamy do rydwanu, a ja staram się stać jak najdalej od niego. Podchodzi do nas Drake i stylistka Jacka.
- Esther, nie bądź taka chłodna, przybliż się trochę do niego - radzi mój stylista. - Możecie kiwać widowni, ale bez entuzjazmu. Miejcie kamienne twarze, nie machajcie za dużo. Jesteście groźni. Jesteście z dystryktu zwanym Kolebką Zawodowców, nie zapominajcie.
- A kto by zapomniał? - pyta Jack sarkastycznie i prycha.
- Odjazd rydwanów za piętnaście sekund! - słyszę kobiecy głos z... nie mogę zlokalizować żadnego głośnika w stajni.
    Wrota w stajni otwierają się i widzimy ogromną drogę na rynku. Przy drodze stoją tłumy Kapitolińczyków, piszczą, przepychają się łokciami i wykrzykują czyjeś imiona. Gdzieś tam słyszę Esther, ale chyba się przesłyszałam. Wszyscy trybuci są już w rydwanach. Koniec mojej sukni lekko zwisa z rydwanu, ale nie poprawiam tego, chcę, żeby widzieli krwisty efekt. Rydwan Pierwszego Dystryktu rusza.
    Przyglądam się Glossowi Tannerowi i Sapphire Poiton. Blondynka jest ubrana w złotą suknię, wyszytą w szafiry, a chłopak w złoty garnitur, wyszyty w diamenty. Sapphire odwraca się do mnie, uśmiecha, pokazując nieskazitelnie białe zęby i macha do mnie. Kręcę tylko głową z dezaprobatą, a ona mówi coś do Glossa.
    Nie jest typową mieszkanką z Jedynki. Ma blond loki, co jest typowe, ale nie ma zielonych oczu, lecz niebieskie. Zupełnie jak szafiry... Boże, naprawdę? Niech zgadnę. Czy to czasem w oku Glossa nie widziałam błysku? Tak, wszystko pasuje, mieszkańcy Jedynki to skończeni idioci. Znowu kręcę głową i cicho prycham.
- Co jest? - pyta Jack, patrząc na mnie. Ignoruję go.
- Słuchaj - łapie mnie za ramię. - Wysłuchaj mnie przez chwilę, Esther!
- Zamknij się! Rób co kazał Drake, zaraz wyjeżdżamy! - drę się na niego.
    Wrzaski Kapitolińczyków są coraz bliżej. Coraz głośniej. Wjeżdżamy na świeże powietrze, biorę głęboki wdech. Ha, żeby tylko rzeczywiście było świeże. Esther! Esther! Esther! Naprawdę to słyszę. Staram się ukryć uśmiech i kiwam do widowni. Bez entuzjazmu. Powaga. Jestem z Drugiego Dystryktu i wygram te Igrzyska.
- Esther... - piękny moment, panie mądry. Najlepszy na konwersację.
- Zajęta jestem - odpowiadam i staram się go ignorować.
- Esther, to jedyny moment, kiedy mimowolnie mnie wysłuchasz - nalega i łapie mnie za rękę.
    Widownia szaleje. Tak, nie mogę się teraz wyrwać, bo zawiodę ich.
- Pożałujesz tego, Niccol - tylko raz powiedziałam do niego po nazwisku, kiedy ledwo co się poznaliśmy. Podszedł do mnie w Akademii, gdy zajmowałam się rozwalaniem manekinów.
- Hej, nieźle ci idzie - powiedział.
- Dzięki - odpowiedziałam nieśmiało.
- Widzisz, ja, Cora, Patrick i Harry chętnie byśmy cię przyjęli do naszego grona.
- Nie mam ochoty na żarty, Niccol.
- Kto powiedział, że żartuję? - uśmiechnął się do mnie. Miał wtedy piętnaście lat, kiedy ja zaledwie dwanaście.
- Ja. Ile wy macie lat, a ile ja? Błaagam.
- To jest nieważne - powiedział i odszedł.

    Jack próbuje unieść nasze ręce dla widowni, ale ja jestem uparta. Przekracza granicę. Wlepiam wzrok w jakiś daleki punkt i na nic nie reaguję. Próbuję się oddzielić od tętentu kopyt, wrzasków klaunów i nalegającego Jacka, którego ledwo słychać. Zza horyzontu wyłania się Pałac Prezydenta. Na balkonie stoi sam Coriolanus Snow. W dłoni trzyma kieliszek czerwonego wina, a na sobie ma biały garnitur. Biały garnitur i czerwone wino, cóż za śmieszny zbieg okoliczności. Uśmiecham się półgębkiem, ale zaraz potem uśmiech znika, gdy przypominam sobie, co mówił Drake.
    Konie kłusem podjeżdżają pod Pałac Prezydenta.
- Witajcie trybuci! - woła prezydent Snow, unosząc ręce. Wino lekko kołysze się w kieliszku. - Pragnąłbym wam pogratulować za waszą odwagę - przerwa. - i poświęcenie. Wesołych Głodowych Igrzysk! I niech los zawsze wam sprzyja! - unosi kieliszek, jakby znosił toast i upija łyk krwistoczerwonego płynu. Kapitolińczycy obdarowują go owacjami.
    Rydwany okrążają fontannę przed Pałacem Prezydenta i jadą do innej stajni, nad Ośrodkiem Szkoleniowym i pod Hotelem Trybutów. Wrzaski widowni nie ustają nawet, gdy znikamy jej z oczu.
    Schodzę z rydwanu i daję się przytulać Carmen.
- Kochani! Wyszliście cudownie! Wszyscy tutaj płaszczyli się przede mną i mi gratulowali - po policzku spływa jej łza. - Jesteście niepowtarzalni, kocham was i będę za wami tęsknić, gdy wylądujecie na arenie - zalewa się łzami, a ja staram się jej uwierzyć.
- Zagadamy? - Jack szturcha mnie w ramię i wskazuje głową Jedynkę. Wzruszam ramionami i idziemy w ich kierunku.
    Sapphire spogląda na mnie, poprawiając loki.
- Cześć, mała - mówi, uśmiechając się. Mam ochotę się na nią rzucić i jej przywalić. Jestem niższa od niej o głowę, ale niech tylko zobaczy mnie z siekierą w ręce.
- Cześć, duża - odgryzam się, a ona się śmieje. Słyszę z boku rozmowę Glossa z Jackiem.
- Jak tam samopoczucie? Widziałam, że nie zgłosiłaś się, tylko cię wylosowano.
- Tak. W czym problem? Poradzę sobie - robię chytry uśmieszek.
- Wierzę w ciebie - mówi i puszcza oko. Nawet ze mną rozmawia, jakby miała przed sobą Jacka. Ugh, wszystkie z Jedynki takie są. Wszystko, byle poderwać.
    Woła nas Lyme i razem z mentorami i Carmen idziemy do windy. Enobaria wciska przycisk z numerem "2" i suniemy w górę. Mentorka zaczyna mówić Jackowi, że na pewno mu się tam spodoba, luksusy po pachy. Jeśli zaraz ta winda się nie zatrzyma, zwymiotuję prosto na Enobarię. Mam dość jej tanich flirtów. Winda się otwiera, a ja wyskakuję z niej jako pierwsza.
    Apartament dla Drugiego Dystryktu niewiele się różni od moich wyobrażeń. Wszystko jest zrobione w typowym dla Kapitolu stylu. Niebiesko-czarne krzesła w jadalni powyginane stoją przy szklanym stole. W salonie całą ścianę pokrywa ogromna plazma, a czarno-zielone kanapy i fotele są tak miękkie, że mogłabym się w nich rozpłynąć.
- Tam są wasze pokoje - Carmen pokazuje dwie pary drzwi w malutkim korytarzu. - Enobaria, wiesz, że masz inną sypialnię, niż rok temu - chichocze. - Lyme i Brutus cię obsłużą. Za pół godziny będzie kolacja, zawołam was, a wy rozgośćcie się.
    Idę do mojego pokoju, ale drzwi nie zatrzaskują się tylko trafiają na coś. Opadam na łóżko i wpatruję się w Jacka.
- Co znowu? - pytam niezadowolona.
- Chciałem... Porozmawiać o Jedynce - ta, jasne, myślę i patrzę na niego z lekko rozbawioną miną. Jack siada na fotelu przy lustrze, niedaleko łóżka.
- No więc? Szybko, bo chcę wziąć prysznic przed kolacją.
- Nie podoba mi się Gloss.
- A mi Sapphire, nie gustuję w dziewczynach.
- Esther, mówię poważnie.
- Ja też. Przykro mi, że myślałeś, że znajdziesz w Glossie partnera.
- Esther, proszę cię, przestań.
- No dobra. Co ci się w nim nie podoba?
- Jego postawa. Babcia mi mówiła, - wygrała Trzecie Głodowe Igrzyska - że trybuci z Pierwszego Dystryktu zwykle są ulegli w stosunku do Dwójki, choć nie poddają się tak łatwo. A Gloss jest uparty.
- Myślałeś, że wszyscy tacy są? - prycham. - Pogratulować. Co ci przeszkadza, że nie będzie cię słuchał przez pierwsze dni? I tak go zatłuczesz tymi kastetami i tak. Mnie pewnie też.
- Esther! Nie mów tak..
- Wyjdź. Chcę wziąć prysznic - Jack ociężale podnosi się z fotela i zamyka za sobą drzwi.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Wybaczcie mi za moją nieobecność w weekend, ale byłam u dziadków c; 

wtorek, 23 grudnia 2014

Rozdział Drugi

    Tak jak przypuszczałam Strażnicy Pokoju podbiegają truchtem do grupy dwunastolatek. Wciągam nosem powietrze i czekam, aż zobaczę czarne loki. Wypuszczam je ze świstem gdy widzę lazurową sukienkę i czarny żakiecik. Wiedziałam. Staję na palcach, żeby więcej widzieć, ale dziewczyny wokół mnie rozpychają się łokciami i szepczą między sobą. Zero powagi.
    Wychodzę na ścieżkę, oddzielającą chłopców od dziewczyn, prowadzącą na scenę. Nagle ktoś łapie mnie za ramię.
- Esther, wracaj na miejsce. Dożynki odbędą się bez twojej siostry. Spokojna głowa, wszystko będzie dobrze - mówi Ter, najnowszy Strażnik Pokoju, wywodzący się z Dwójki.
    Wykonuję posłusznie polecenie i czekam z niecierpliwością na dalszy ciąg losowania. Carmen trochę zdenerwowana podchodzi do mikrofonu.
- Biedne dziecko, przejęło się. To chyba z radości - mówi, uśmiechając się do nas nerwowo - Gdzie ta kartka? - opuszcza wzrok na podłogę - Gdzieś ją tutaj upuściłam.
    Szuka jakiś czas, po czym postanawia wylosować jeszcze raz. Tym razem grzebie zbyt długo w puli, ale w końcu triumfalnie wyciąga kartkę. Podchodzi zwinnym krokiem do mikrofonu.
- Esther Flow! - mówi.
    Rozglądam się zdezorientowana. Co ona powiedziała? Chyba odczytała moje nazwisko. Tak, tak, to moje. Dziewczyny robią mi przejście, więc nie muszę go torować łokciami. Spokojnym krokiem zmierzam na scenę. Opanowanie to podstawa. Pamiętaj. Opanowanie, powtarzam sobie. Patrzę na Enobarię. Kumplowała się z Jackiem, pamiętam jak widziałam ich rozmawiających godzinami w Akademii. Straciła jego zainteresowanie, kiedy spiłowała sobie zęby.
    Wchodzę niezgrabnie po schodach i staję obok Carmen.
- Brawa dla trybutki! - mówi i klaszcze. Wszyscy idą w jej ślady. Uśmiecham się pod nosem, najchętniej wytknęłabym język na Jacka.
    Carmen idzie do puli i bierze kartkę.
- Nathaniel Tuth! - czyta nazwisko. Nie znam go, pewnie jest z innej części Dwójki. Wychodzi z grupy trzynastolatków i staje obok mnie. Uśmiecha się do mnie poddenerwowany.
- Czas na ochotników! - mówi podekscytowana Carmen. - Kto zgłosi się za Esther? - podnosi moją rękę. Jasne, że nikt, jestem za stara. - Kto zgłosi się za Nathaniela? - podnosi rękę bruneta.
- Zgłaszam się! - słyszę głos Jacka, który już jest w drodze na scenę. Co on sobie wyobraża? Idiota. Za wszelką cenę, chce wygrać Igrzyska, a ja przypłacę życiem, fajnie. Piorunuję go wzrokiem, a potem postanawiam nie odzywać się do niego, aż do mojej śmierci. Mojej śmierci? Jeszcze go załatwię. Będzie mnie błagał.
- Nathanielu, wróć na miejsce. Chodź tu - zwraca się do Jacka - i przedstaw się.
- Jack Niccol - mówi Jack do mikrofonu.
- Brawa dla Jacka! - wszyscy klaszczą. Patrzę na Alice, Annie, Harry'ego, Corę, Patricka i rodziców. Wszyscy prócz nich.
    Podchodzą do nas mentorzy i gratulują nam. Dziękujemy im i wchodzimy do Pałacu Sprawiedliwości. Nigdy tu nie byłam. Wszystko jest pokryte drogimi materiałami. Dwóch Strażników Pokoju, w tym Ter, zaprowadzają mnie do pokoju, w którym mam się pożegnać z rodziną i resztą, którzy w ogóle chcą mnie żegnać.
    Pokój jest cały jasnoniebieski. Siadam wygodnie na sofie przy kominku - po co ten kominek? - i czekam na pierwszego gościa. Dosłownie zapadam się w kanapie.
    Chyba zasnęłam, gdy się budzę stoi przy mnie mama, tata, Alice i Annie. Mama widzi, że się obudziłam i przytula mnie z całych sił.
- Będzie dobrze, skarbie - mówi, głaszcząc mnie po plecach.
- Hm, wiem. - odpowiadam resztkami tchu.
- Wygrasz - mówi Alice niedbale - Dostaniesz siekierę i wyrżniesz ich wszystkich. - Uśmiecha się krzywo, a ja wybucham śmiechem.
- Szkoda tylko, że Jack się zgłosił... - szepcze Annie
- Idiota, przecież jesteś jego przyjaciółką - bulwersuje się tata - Jak tu wróci to go zabiję gołymi rękoma - w to nie wątpię.
- Przestań, tato. Mówisz jakbyś nie wierzył w moją wygraną - robię śliczny uśmiech.
- Wierzę, kochana - odpowiada i wyszyscy zaczynają mnie przytulać.
    Alice i Annie z łzami w oczach mówią, że codziennie będą trzymać za mnie kciuki i będą opiekować się Kim w szpitalu. Mama całuje mnie w policzek, a tata w czoło i wychodzą.  Zaraz po nich wchodzą Harry, Cora i Patrick.
- Jack to skończony idiota - mówi na wejściu Cora i cała trójka mnie przytula. - Wiesz co powiedział? Że nie chce stracić ostatniego roku. Liczę, że wygrasz.
- Bez przesady. Nie jest aż takim idiotą... - komentuje Harry i dostaje od Cory w głowę. Razem z Patrickiem śmiejemy się.
- Dobra, Esther. My już lecimy, poradzisz sobie - żegna mnie Cora i całuje w policzek - Papa, kochamy cię.
    I zostaję sama. Siadam na sofie i czekam wyprostowana, jakbym połknęła kij. Mija wieczność, zanim przychodzi po mnie Strażnik Pokoju, ale, gdy zerkam na zegarem, zauważam, że minęło dopiero trzydzieści minut. Na korytarzu widzę Carmen i Jacka. Opiekunka Dwójki idzie pierwsza. Wsiadamy w samochód, prowadzony przed Rexa - piędziesięcioletniego Strażnika Pokoju z Dwójki - i jedziemy do Starego Miasta, gdzie czeka na nas pociąg do Kapitolu. Po pięciu minutach drogi jesteśmy na peronie na Starym Mieście i wysiadamy z pojazdu.
    Zebrały tu się tłumy obywateli w Drugim Dystrykcie, biją nam brawa, gratulują i płacą sobie nawzajem za wygrane zakłady, czy tegoroczny trybut będzie z Wioski Zwycięzców czy może z Centrum. Carmen musi nam torować drogę do pociągu, mrucząc pod nosem ciche przepraszam. Pięciu Strażników Pokoju musi interweniować, bo tłumy coraz skuteczniej uniemożliwiają nam przejście. W końcu docieramy do pociągu. Jest tu jeszcze piękniej niż w Pałacu Sprawiedliwości. Zdaje mi się, że cały jest w rozmaitych klejnotach. Od diamentów, po ametysty. Meble są zrobione z drogich tkanin, żyrandole mienią się w świetle słońca. Na stołach przy ścianach są różne słodkości i napoje.
- W przedziale salonowym czekają na was mentorzy. Od przedziału restauracyjnego jak wyjdziecie w stronę łazienki są wasze przedziały. Esther, twój jest po prawej, Jacka po lewej. - tłumaczy nam Carmen i znika za drzwiami przedziału.
    Zmierzam w stronę drzwi z plakietką "Przedział Salonowy". Gdy jestem wystarczająco blisko, drzwi rozsuwają się i wchodzę do środka. Nie obchodzi mnie Jack. Nie mam ochoty z nim rozmawiać. Na fotelach siedzą Brutus, Enobaria i Lyme, i rozmawiają. Gdy mnie zauważają, - Jacka chyba też - ucinają rozmowę.
- Witamy tegorocznych trybutów - odzywa się Brutus i zakłada nogę na nogę.
- Cześć - słyszę niezadowolony głos Jacka za moimi plecami.
- Cześć, Jack - mówi Enobaria, szczerząc swoje kły. Wstaje i przytula go. - Wiedziałam, że się zgłosisz.
    Brutus pociera dłonią swoją łysą głowę.
- Zawsze nie wiem co mówić trybutom. To takie męczące. Trenerzy pewnie dużo wam już mówili. Lyme, pomożesz? - pyta zakłopotany.
- Na początek w czym się specjalizujecie - mówi Lyme zaplatając ręce na piersi.
    Siadam obok Brutusa, a Jack puszcza Enobarię i siadają koło siebie przy Lyme. Kiwam głową na bruneta, żeby powiedział pierwszy.
- Różnie bywa - drapie się po głowie - Zawsze miałem problem z wyborem ulubionej broni. Czasem miecz, może włócznia. Ale nie dorównuje we władaniu miecza Patrickowi, ani we władaniu włóczni Corze. Najlepiej dotąd szło mi z kastetami.
- Dobrze - mówi w zamyśleniu Brutus. Zerka na mnie - A Ty, Esther?
- Siekiera - odpowiadam bez namysłu. Lyme uśmiecha się zamyślona.
- Dzieciaki, jesteście już wyszkoleni, wiecie o co chodzi w Igrzyskach i te całe bzdury. Pójdźcie gdzie chcecie, zawołamy was na obiad - mówi Brutus z rezygnacją. To prawda. Nic dodać, nic ująć, wszystkiego nauczyliśmy się w Akademiach, a mentorzy w Jedynce i Dwójce są właściwie tylko po to, żeby załatwiać nam sponsorów.
    Wstaję i idę do mojego przedziału. Na korytarzu ktoś łapie mnie za ramię i odwraca do siebie. Jack.
- Przepraszam - mówi, patrząc mi w oczy. Wyrywam się i zatrzaskuję za sobą drzwi.
    Zaglądam do jasnozielonej szafy. Jest wypełniona po brzegi. Postanawiam założyć krótkie, dżinsowe spodenki i zwiewną, granatową koszulkę na ramiączka. Sukienkę dożynkową chowam do szafy. Kładę się na ogromne łóżko i patrzę przez okno na zamazany obraz.
    W końcu zasypiam.
    Jest ciemno, w dłoni trzymam siekierę. Cicho stąpam po mchu i rozglądam się uważnie. Dookoła jest mgła, boję się. Biegnę na polanę przy Rogu Obfitości. Tutaj nie ma mgły. Za sobą słyszę szmery. Odwracam się i widzę Kimberly, uśmiechającą się do mnie. Upuszczam siekierę i idę w jej stronę. Chwilę potem słyszę za sobą śmiech Jacka. Czyjeś dłonie łapią mnie za głowę i łamią kark.
    Budzę się z krzykiem. Jestem cała spocona. Wstaję z łóżka i idę do łazienki wziąć prysznic. Uważnie przyglądam się milionowi guzików na urządzeniu, po czym klikam ten ze starannym rysunkiem jagody. Gdy wychodzę z łazienki, Carmen zagląda do mojego przedziału.
- Obiad, kochana - mówi i wącha uważnie - Ładnie pachniesz. - I wychodzi z pokoju.
    Idę za nią do przedziału restauracyjnego. Drzwi się rozsuwają, a ja wdycham piękny zapach rozmaitych potraw. Przy stole siedzą już Jack z Enobarią, a jak inaczej.
- Ma metaliczny posmak. Przez miesiąc nie mogłam się pozbyć tego smaku. Fuuj! Ale czego się nie robi dla wygranej, prawda, Jack? - patrzy znacząco na mnie, a potem na Jacka. Tak, co z tego, że przyjaciółka umrze. To jest jego ostatni rok i musi wygrać, bo jego duma inaczej nie pozwala.
    Jack nie odpowiada, a ja siadam dwa siedzenia od nich. Minęło dopiero czterdzieści minut od odjazdu, więc za dwadzieścia minut będzie powtórka z dożynek, a za około dwie godziny będziemy w Kapitolu. Do przedziału wchodzą rozmawiający Brutus i Lyme i zajmują dwa miejsca dzielące mnie od Jacka. Wszyscy zaczynają rozmawiać, a ja patrzę na Miss Panem, Grace Brown. Wręczają jej złotą, ogromniastą koronę. Kobieta płacze ze szczęścia i nie potrafi powiedzieć ani jednego sensownego zdania. Program się wyłącza i pojawiają się Caesar Flickerman i Claudius Templersmith, komentatorzy Igrzysk.
- Cisza! Powtórka dożynek! - mówi Carmen i patrzy w telewizor.
- Claudiusie, tegoroczne dożynki były pełne wrażeń. Znowu Jedynka i Dwójka pełna ochotników. I nieoczekiwany zwrot akcji w Drugim Dystrykcie! Ochotnik w Czwórce, a to dopiero! Zobaczmy - mówi Caesar.
    Na ekranie ukazuje się Pierwszy Dystrykt. Beatrice wyczytuje czternastoletnią dziewczynkę, za którą zgłasza się siedemnastoletnia Sapphire Poiton - jeju, szafir?, obywatele Jedynki nie mają za grosz rozumu - i dwunastoletniego chłopca, za którego zgłasza się osiemnastoletni Gloss Tanner - błysk, no super. Mentorzy gratulują im i trybuci znikają w Pałacu Sprawiedliwości.
    Moim oczom ukazyje się Dwójka. U nas Pałac Sprawiedliwości jest okazalszy niż w Jedynce. Widzę mdlejącą Kimberly, zamotaną Carmen, mnie, wchodzącą na scenę, Jacka zgłaszającego się na ochotnika i moją sfrustrowaną minę. Claudius komentuje, że dwunastolatka pewnie zemdlała ze strachu, a ja mam ochotę mu przywalić.
    Pokazują kolejno Trójkę, ochotniczkę w Czwórce, Piątkę, Szóstkę. W Szóstym Dystrykcie jest trochę zamieszania. Dziewczyna rozpłakana przytula mamę, a ta wali Strażników Pokoju, żeby tylko nie zabierali jej córki. Prycham.
- Biorę ją - mówię. Brutus śmieje się tak głośno, że nie słychać, co się dzieje na dożynkach w Szóstce.
- Lubię cię - śmieje się.
    Uśmiecham się pod nosem i oglądam dalsze wydarzenia w dystrykcie. Dziewczyna popada w jeszcze większą histerię, gdy pakują kulkę w głowę jej matki i zostaje wylosowany pewien chłopak. Gdy dociera na scenę, mocno się przytulają. Albo chłopak, albo przyjaciel, na pewno nie brat, mają różne nazwiska.
    Reszta programu jest bez większych zdarzeń, prócz tego, że w Dziesiątce, Jedenastce i Dwunastce jak zawsze dzieci płaczą. W Dziesiątym i Dwunastym Dystrycie są wylosowani trzynastolatkowie. Program się kończy, a ja proszę Carmen, żeby mnie obudziła, jak będziemy w Kapitolu i idę do swojego przedziału. Tym razem zasypiam pod prysznicem.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Taki świąteczny bonus ode mnie, rozdział troszkę wcześniej :) Wesołych Świąt!

piątek, 19 grudnia 2014

Rozdział Pierwszy

     W domu panuje harmider. Mama biega z pokoju do pokoju z zawalonymi rękoma. Łazienka jest wiecznie zajęta. Postanawiam sobie odpuścić i poczekać, aż wszyscy już będą gotowi.
    Idę do pokoju i otwieram szafę. Wiszą tu dwie sukienki. Lazurowa na cienkich ramiączkach do kolan i łososiowa bez ramiączek za kolana.
    Odwracam się na pięcie i patrzę na Kim. Siedzi na łóżku, machając nogami. Do włosów niezdarnie przypięła sobie lazurową kokardkę. Pięknie wygląda na jej czarnych lokach.
- W pierwsze dożynki zawsze trzeba najpiękniej wyglądać. - mówi z zachwytem.
- Najpiękniejszy strój dla najpiękniejszej zawodowczyni. - uśmiecham się i całuję ją w policzek.
- Estie, jak będziesz w Kapitolu, to kupisz mi pamiątkę? - patrzy na mnie z nadzieją w oczach.
- Ohh, jasne, że tak. - bawię się jej lokami, trochę zdziwiła mnie tym pytaniem – Co tylko sobie zażyczysz.
    Do pokoju wchodzi mama i szykuje Kim na dożynki. Zakłada jej sukienkę, poprawia kokardę. Wciąga na nogi białe rajstopy i czarne pantofelki. Na ramiona zakłada czarny żakiecik. Kim będzie najpiękniejszą dwunastolatką w całym Drugim Dystrykcie.
    Mama podchodzi do mnie i już ma wyciągnąć z szafy sukienkę, kiedy protestuję.
- Mamo, poradzę sobie, mam już piętnaście lat.. Poczekam tylko, aż łazienka będzie wolna. - mówię z przepraszającym uśmiechem.
- Rozumiem, wybacz. Przyzwyczaiłam się. Jesteś już taka duża... Mam do ciebie prośbę. - znam ten wzrok. Tylko nie ten wzrok.. - Nie rób głupot.
- Nie obiecuję. - unikam jej spojrzenia.
- Wiem, znam cię przecież od urodzenia, skarbie. - mówi i wychodzi.
    Kimberly chyba wyczuwa złą atmosferę i przytula się do mnie.
- Nie musisz wcale jechać tam po pamiątkę. - mówi cicho.
- Kim, nie. Kupię ci tę pamiątkę. Obiecuję ci to. - odsuwam ją od siebie i patrzę w jej wielkie, czekoladowe oczy.
- Przysięgasz? - wystawia mały paluszek do przodu.
- Przysięgam. - łapię jej paluszek moim.
* * *
    Odkładam szczotkę na szklaną półkę pod lustrem i odgarniam kosmyk włosów za ucho.  Ciemno-brązowe włosy opadają mi swobodnie na ramiona, oczy w kolorze wyblakłej zieleni wpatrują się we mnie. Mam blade usta, mały nos i gdzieniegdzie można dopatrzeć się piegów na policzkach.
    Sukienka leży na mnie idealnie. Włożyłam jeszcze do tego szare pantofelki i wyglądam nawet... ładnie. Wychodzę z łazienki.
- Mamo! - wołam.
- Tak, Esther? - pyta mama, wychylając głowę zza pokoju rudzielców.
- Wychodzę już, idę jeszcze po Corę, Jacka, Harry'ego i Patricka.
- Ok, widzimy się po dożynkach, skarbie. - odpowiada i znika w pokoju.
    Zamykając drzwi wejściowe prawie nie przyciskam kota. Właściwie, to na początku ten sierściuch miał być mój, ale, że Annie tak bardzo mnie błagała, a mnie nie zależało aż tak na kocie, oddałam jej Jackie bez namysłu. Kotka ma tak na imię, bo Annie uznała, że skoro dostałam ją od Jacka, to powinna się nazywać Jackie. I tak zostało.
    Wychodzę i zamykam furtkę, pozostawiając kota po drugiej stronie.
    O tej godzinie większość nastolatków z Przedmieścia - tak nazywa się jedna z sześciu części Dwójki - idzie po swoich znajomych lub załatwić jakąś sprawę w którejś z Akademii. Każda część ma swoją Akademię, to też nie wszyscy mieszkańcy Drugiego Dystryktu znają się dobrze. Po drodze do Wioski Zwycięzców - jednej z największej części dystryktu - zahaczam o dom Jacka, Harry'ego i Patricka, i wspólnie idziemy do Wioski po Corę. Dwa lata temu przeprowadziła się tam, bo jej starszy brat, Gib zwyciężył Igrzyska.
    Żartuję razem z chłopakami ze słabszych dystryktów, o tym, że Harry nie może się doczekać jak zabije kogoś z Jedynki, a Jack chce widzieć przerażone twarze Dziesiątki, Jedenastki i Dwunastki na powtórkach dożynek. Zawsze lecą godzinę po losowaniu.
- Wiecie co, chłopaki? - pyta Jack podnosząc lewą brew - Jak wygram Igrzyska, pozwolę wam mieszkać ze mną.
- Ha! - prycha Patrick - Jakbym sam sobie nie poradził!
- No dobra, pozwolę tylko Harry'emu, bo znając mój refleks, ja zgłoszę się pierwszy - wychwala się Jack.
- Ta! Nie pozwolę stracić mojego ostatniego roku! Jeszcze czego! Co ci kupić, Esther, z Kapitolu? - pyta Harry, szturchając mnie w ramię.
- Pierwszej klasy siekierę - mówię ze ślicznym uśmieszkiem na twarzy.
- Jakby w Dwójce było ci mało - odgryza się Patrick.
- Przyznaj się, Patrick. Sam byś chciał dostać swój własny miecz, prawda? - daję mu kuksańca w bok. Chłopak zręcznie odskakuje, wpadając na Jacka.
- Możliwe - uśmiecha się.
    Docieramy do jasnożółtego, jednopiętrowego domu ze złotymi oknami. W jednym z nich widać promienną twarz Cory. Macham jej pogodnie, a ona odpowiada mi tym samym i znika.
- Przesadza z tymi szminkami. Czasem bolą mnie oczy - komentuje Jack.
- Może trochę... - mówie niepewnie.
- Przestańcie - wtrąca się Patrick i w tym momencie z domu wybiega Cora w zielonej zwiewnej sukience i rzuca mu się na szyję.
- Cześć - mówi puszczając Patricka. - Wszystkim.
- Bardziej czerwonej szminki nie dało się znaleźć, hm? - żartuje Jack. Cora piorunuje go wzrokiem.
- Możemy iść? - pyta Harry widocznie zniecierpliwiony. - Aż mi niedobrze się robi na wasz widok - wskazuje głową Patricka i Corę
    Patrick, Jack i Harry zostają z tyłu i rozmawiają o chłopięcych tematach, a ja z Corą trochę z przodu chwalimy wzajemnie swoje sukienki - jakby lepszego tematu nie było.
- Ślicznie wyglądasz - mówi Cora. Jej blond włosy do ramion przykrywają plecy. Do zwiewnej, zielonej sukienki ma przyczepioną broszkę z oszczepem. W tej dziedzinie walki jest niezastąpiona. Usta ma posmarowane jaskrawoczerwoną szminką, podkreślającą czarne oczy.
- Hmm.. Ty też - uśmiecham się i resztę drogi przechodzimy w ciszy.
    Już w Centrum - kolejna, trzecia i główna część Dwójki - widzimy pełno ludzi. Dorosłych, łączących się w grupki, nastolatków, stojących w kolejce i starców, siedzących na miejskich ławkach.
    Staję za Jackiem i powoli się poruszam do przodu. Gdy jestem pierwsza, kobieta, siedząca przy stole nakłuwa mi palec i odciska ślad krwi na kartce. Bierze identyfikator, który pika, gdy kobieta przykłada go na tyle blisko, by zapisał moją krew. To tak jakby lista obecności. Kiedy ktoś z nastolatków od dwunastego do osiemnastego roku życia nie stawi się na dożynki, oznacza to jedno - śmierć.
    Przed Pałacem Sprawiedliwości nastolatkowie są podzieleni na grupy, zależnie od płci i wieku. Dziewczyny stoją po prawej, chłopcy - po lewej. Dwunastolatkowie są najbliżej sceny, a osiemnastolatkowie najdalej. Po kolei mijam Jacka i Harry'ego w grupie osiemnastolatków oraz Corę i Patricka w grupie siedemnastolatków. Sama staję wśród piętnastolatek. Wspinam się na palce i w grupie czternastolatek zauważam dwie rude głowy - Alice i Annie. Gdzieś tam dalej wśród dwunastolatek stoi pewna siebie, choć cicha Kimberly.
    Mam tylko piętnaście lat i tak właściwie cudem dostałam sie do grona Jacka, Cory, Patricka i Harry'ego. Tylko dlatego, że w piątkę jesteśmy najlepsi z całego Drugiego Dystryktu. Nawet się pochwalę, że zajęłam trzecie miejsce, przegrałam jedynie z Jackiem i Corą. To był dla mnie prawdziwy sukces. I oczywiście też to, że przyjaźnię się z nimi, bo to niespotykana sytuacja.
    Na scenę wchodzi burmistrz Drugiego Dystryktu, wyciąga zgnięcioną kartkę z kieszeni i czyta przemówienie - jak co roku - o tym jak podczas Mrocznych Dni, jeszcze przed Głodowymi Igrzyskami stanęliśmy po stronie Kapitolu, tej zwycięskiej stronie. Jak zawsze zaczyna się wywodzić, że dzięki temu dostaliśmy Akademie i, że jesteśmy bardzo wdzięczni wladzom Panem. Że teraz mamy dzielnych, odważnych i wysportowanych obywateli Drugiego Dystryktu gotowych do Igrzysk. Ziewam. Te przemówienie jak zawsze nudzi każdego.
    Potem wchodzi trzech mentorów, czyli zwyciezców Igrzysk, ale oczywiście to nie wszyscy. Nie, nie. Mamy ich dużo więcej, ale akurat tych trzech się zgłosiło.
    Wśród dwóch znanym nam mentorów - ok. trzydziestoletni, łysy, dobrze zbudowany Brutus i dobrze zbudowana, czterdziestoletnia, blondwłosa Lyme - pojawia się również dziewiętnastoletnia Enobaria - zwyciężczyni ubiegłorocznych Igrzysk. Zaraz po wygranej opiłowała sobie zęby, bo wygrała Igrzyska, przegryzając trybutowi tętnice. Nieciekawy widok.
    Wszyscy klaszczą im, a oni gratulują nam za naszą postawę, odwagę i mają nadzieję, że przyniesiemy im dużo chwały. Potem dają nam za przykład Enobarię i wszyscy nagradzają ją hucznymi oklaskami. Siadają obok burmistrza i czekają na główną gwiazdę dzisiejszego spotkania - Carmen Crystalize.
    Drzwi Pałacu Sprawiedliwości otwierają się, a w nich stoi Kapitolinka ubrana w jasną, turkusową sukienkę do kolan, obsypaną słonecznikami. Na nogach ma srebrne koturny. Białe włosy są upięte w dwa ogromne koki po bokach głowy, wyglądające jak bombki. Do koków przypięte są dwa złote słoneczniki.
    Robiąc malutkie kroczki, podchodzi do mikrofonu.
- Wesołych Głodowych Igrzysk, zawodowcy! - krzyczy, zginąjąc dłonie w łokciach. Na dłoniach ma złote rękawiczki do nadgarstków. - Niech los zawsze wam sprzyja!
    Wszyscy jej wiwatują i klaszczą. Lubimy ją. Traktuje nas bardzo dobrze, jest z nas dumna, przynosimy jej sławę w Kapitolu - nie licząc jej brata Dave'a, który jest jednym z bogatszych sponsorów.
- Witajcie, kochani zwycięzcy na tegorocznych dożynkach! - mówi Carmen z entuzjazmem. - Nie ociągajmy się, pewnie już was rączki mierzwią. Damy pierwsze! - podchodzi do ogromnej kuli i bierze pierwszą lepszą kartkę. Wraca do mikrofonu i zanim jej wzrok spocznie na nazwisku trybuta wykrzykuje:
- O rany! To dziecko zemdlało!
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Zabijcie mnie za takie zakończenie. xD I za takie opóźnienie :c Przepraszam, dokument tekstowy popsuł mi się i nie mogłam nic zrobić. Obiecuję poprawę następnym razem ^^

sobota, 6 grudnia 2014

Prolog

Głośny łomot wytrąca mnie ze snu. Ociężale podnoszę się i opieram na łokciach. Wzrok spaceruje mi po całym pokoju. Naprzeciwko mojego łóżka jest drugie łóżko, na którym śpi Kimberly. Jej nic nie obudzi. Niechętnie wychodzę z łóżka i po cichu wychodzę z pokoju.
W kuchni słychać rozmowy mamy i taty. Patrzę w ich stronę. Są uśmiechnięci, ale ich oczy są bez wyrazu. No jasne, dziś dożynki. Nikt nie jest zadowolony w tym dniu. Chociaż że Kapitol zezwolił nam na Akademie i utrzymuje z nami najlepszy kontakt, to i tak musimy brać udział w Głodowych Igrzyskach. Babcia, kiedy jeszcze żyła, opowiadała mi, że żaden mieszkaniec Dwójki nie był zadowolony z takiej decyzji. W końcu podczas Mrocznych Dni nie braliśmy udziału w buncie na Kapitol, wręcz przeciwnie – staliśmy po stronie władz Panem. Jednak nie narzekamy aż tak bardzo jak inne dystrykty, jesteśmy wyszkoleni i bez problemu możemy się zgłaszać. Najwięcej zwycięzców wywodzi się właśnie z Drugiego Dystryktu.
Przez myśl przechodzi mi Jedynka. Stamtąd też jest dużo zwycięzców, ale nie tyle co w Dwójce. Chociaż, że na arenie trybuci z Drugiego Dystryktu i Pierwszego są w sojuszu, tworząc grupę tzw. zawodowców, – tak nas nazywa reszta dystryktów – to Dwójka nienawidzi Jedynki od pierwszych Igrzysk. My nie uczestniczyliśmy w buncie, pomagaliśmy Kapitolowi, a oni? Mają Akadamie tylko z racji tego, że mają drogi towar. Diamenty, mahoń, aksamit, rubiny, wszystkie szlachetne kamienie. Jeśli kiedykolwiek zdarzy mi się trafić na arenę, oczywiście jak każdy zawrę sojusz zawodowców, ale zabiję Jedynkę przy pierwszej lepszej okazji.
Jest jeszcze Czwarty Dystrykt, poniekąd uważany za dystrykt zawodowców, ale oni nie mają Akademii. Dystrykty nazywają go tak tylko dlatego, bo zajmują się rybołówstwem, najlepiej pływają i dobrze władają sieciami i trójzębami. Czasem się zdarza, że Jedynka i Dwójka zezwolą na dołączenie trybutów z Czwórki do sojuszu.
Na palcach idę do drewnianych drzwi obok łazienki. Pukam cztery razy, tworząc rytm. Nie czekając na odpowiedź, naciskam klamkę, wchodzę do pokoju i ostrożnie zamykam za sobą drzwi. Na stoliku do kawy stoi włączony telewizor. Właśnie leci powtórka finałowego odcinka Miss Panem. Na wybiegu w różowej kreacji i pięć razy większej od niej peruce stoi Grace Brown.
- Co spadło? - pytam, patrząc na piętrowe łóżko, w którym leżą dwie bliźniaczki – Alice i Annie.
- Jackie znowu zwaliła telewizor. - mówi Annie, głaszcząc kota po głowie.
- Cicho! Nic nie słyszę, Esther, siadaj na łóżko, bo zasłaniasz! - gani mnie Alice i robi grymas na jej ślicznej twarzy.
Posłusznie siadam obok kota, który co jakiś czas podgryza mi palce. Śmieję się cicho. Jackie jest ślicznym kotem. Futerko ma bardzo puszyste koloru białego w rude łaty. Ogon równie puszysty, a nawet bardziej, wygląda jak u wiewiórki. Tata się śmieje, że wyśle ją do Ósemki z zamówieniem na piękny dywan.
Na wybieg właśnie wkracza kolejna kandydatka na Miss Panem – Melisa Xer. Ma na sobie dziwną zielonkawą kreacje, nie podoba mi się. Głowę ma ogoloną na łyso, a na niej kremowy kapelusz z szmaragdowym kwiatem, większym od jej głowy. Na nogach ma trzydziesto-centymetrowe koturny ozdobione w diamenty z Jedynki.
- Fuu, jak wy możecie to oglądać? - pytam zniesmaczona.
- Fajnie wiedzieć kto jest tegorocznym Miss Panem. - odpowiada mi Alice. Wychylam głowę, żeby spojrzeć na jej twarz u góry. Jest lekko rozbawiona, wpatrzona w telewizor. Ma długie, rude włosy do pasa, szmaragdowe oczy i usta krwistoczerwone jakby pomalowała je szminką.
Wracam głową na swoje miejsce i przyglądam się Annie. Ma tego samego koloru włosy, co Alice, ale ścięte na krótko. Oczy również ma zielone, lecz zimne, wyblakłe, tak jak ja. Usta są blade jak jej skóra. Zawsze wydawało mi się, że Annie jest tą poważniejszą bliźniaczką.
Z zamyślenia wyrywa mnie głos mamy.
- Dziewczyny! Śniadanie! - woła z kuchni.
Wstaję i zostawiam siostry same, chcą dokończyć odcinek. Wracam do mojego pokoju i lekko szturcham Kimberly.
- Młoda, obudź się. Śniadanie już jest. - budzę ją
Kimberly wyciąga się w łóżku i patrzy na mnie swoimi czekoladowymi oczami.
- Dzisiaj dożynki, prawda? - pyta.
- Twoje pierwsze. - zmuszam się do pokrzepiającego tonu, denerwowanie się jest niepotrzebne, na pewno ktoś starszy by się za nią zgłosił.
- Hura. - mówi zaspanym głosem, brzmi to trochę jak sarkazm, ale zmieniam zdanie gdy Kimberly ponownie zamyka oczy. Jest na tyle śpiąca, że chyba nie kojarzy faktów.
Biorę młodszą siostrę na ręce i niosę ją do łazienki. Stawiam ją na nogach, muszę ją podtrzymywać, żeby nie upadła i ochlapuję jej twarz zimną wodą.
- Pobudka. - mówię, szczerząc zęby.
- Już, już.. - wyciera twarz ręcznikiem i idziemy do kuchni.
Siadam z siostrą przy stole. W powietrzu unosi się woń naleśników. Ślina napływa mi do ust, jak ja dawno nie jadłam naleśników! Właściwie, to rok temu, mama zawsze je robi w dożynki.
- Gdzie rudzielce? - pyta tata uśmiechając się troskliwie. Ma brudne ubranie, pewnie znów całą noc siedział w kopalni, pracuje jako kamieniarz.
- Oglądają Miss Panem – mówię, gdy mama nakłada mi naleśnika.
Tata wybucha śmiechem i idzie do pokoju dziewczyn, żeby zagonić ich do śniadania. Od czternastu lat są jego ulubienicami, nie przeszkadza mi to. Mama nuci sobie jakąś piosenkę pod nosem i dalej smaży naleśniki. Lubię jak nuci, wydaje się wtedy taka wesoła.. Z pokoju Alice i Annie dochodzą nas śmiechy i wesołe wrzaski dziewczyn, a mama cicho śmieje się pod nosem.
Jest śliczna. Rudawe włosy opadają jej na ramiona, a czekoladowe oczy sprawiają wrażenie, jakby była najmilszą osobą na świecie. Pewnie dlatego wszystkie dzieci w szkole tak ją lubią. Uczy łaciny, której właściwie każde dziecko w dystryktach musi się uczyć. Nauczyciel od historii mówił, że tego języka używano w starożytnym Rzymie jeszcze wcześniej, zanim powstały Stany Zjednoczone, na których ruinach powstało Panem.
Kimberly jako jedyna odziedziczyła brązowe oczy po mamie i czarne loki po tacie. Przyznam się, że z moich trzech sióstr najbardziej kocham właśnie ją.
Do kuchni wchodzą tata, Annie i Alice rozbawieni na twarzy. Zajmują miejsca, a mama nakłada kolejne naleśniki na talerze.
- Miss Panem, żeby oglądać. - mówi tata rozbawionym głosem.
- Nawet powtórek nie pozwalacie oglądać – skarży się Alice. - Ja i tak uważam, że Naomi powinna wygrać. - mówi, poprawiając kosmyk włosów.
- Naomi? Ona jest beznadziejna – mówi mniej podekscytowana Annie. - Mówię ci, że wygra Grace.
- Chyba w snach! - Alice, zaraz po mnie, zawsze jest pierwsza do kłótni.
- Dziewczynki, spokój. - uspokaja je mama, siadając do stołu.
Resztę śniadania spędzamy jak każde inne. Tyle tylko, że w Kimberly już weszło życie i jest podekscytowana swoimi pierwszymi dożynkami. Mama słucha ją uważnie, zajadając się naleśnikami, a tata docina Alice i Annie. Lubię nasze wspólne śniadania, kiedy tata nie musi iść na czwartą do pracy, a mama się nie martwi, że coś mu się stanie.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Hej! Jestem mega fanką Igrzysk Śmierci i mam nadzieję, że moje opowiadania o trybutach z różnych dystryktów Wam się spodobają. c: To jest mój pierwszy blog tego typu i prosiłabym o wyrozumiałość. :D Nie pogardzę poprawkami ;)
Będę starała się wstawiać posty co tydzień w weekendy C: